Zawsze przychodzi taki dzień, że wszystko idzie na opak. Zaczęło się od transferu do El Pilar, gdzie po zapakowaniu się do bardzo interesujacego automobilu złapaliśmy najpierw jedna gumę (ale samochód mając podwójne koła jechał dalej), potem drugą – to juz go uziemiło i wymusiło zmianę opony tak więc finalnie dojechaliśmy na miejsce kolejnym busikiem. Aby nadrobić spóźnienie postanowiliśmy iść alternatywnym szlakiem do jeziorka Lago Electrico, ale z powodu podwyższonego stanu wody w rzece przejście przez nią było niemożliwe. Wróciliśmy zatem grzecznie na właściwy szlak, który wiódł poczatkowo wzdłuż rzeki, a pózniej przez las. Zastanawialiśmy sie dlaczego nikogo oprócz nas nie ma na tym szlaku i tajemnica wyjaśniła sie pod koniec drogi, gdy stanęliśmy pod hacjenda i kazali nam zapłacić po 500 pesos od osoby za finalne ujrzenie jeziora. Jak sie okazało szlak prowadzi poprzez prywatną posesję i jej wlaściciel życzy sobie taki haracz od zagranicznych turystow ( Argentyńczycy płaciliby połowę co jest i tak sporą sumą bo można za to kupić np. jeden obiad dla dwóch osób w restauracji). Wejścia do parków krajobrazowych są tutaj bezpłatne, ale nasz cel podróży jak się okazało już był pozaparkiem. Nie zdecydowalismy sie zapłacić ten haracz i zmieniliśmy cel naszej wedrowki na jezioro Lagos Piedras Blancas.
Po drodze po raz pierwszy spotkaliśmy słynne argentyńskie krowy, ktore swobodnie pasły sie w ….. lesie. Pierwszy raz widziałam tak zgrabne i smukłe krowy, które z daleka można pomylić z końmi. Niespecjalnie podobało im sie towarzystwo ludzi bo były z małymi cielakami i szybko uciekły przed nami w las.
Zaczynamy byc natomiast dużymi fanami tutejszych dzięciołów, których czerwone czuby są dosyć łatwo zauważalne w lesie. Ten ostatni miał jednak dość dobry refleks i od razu schował sie przed nami do dziupli 😉
Na szlaku spotkaliśmy rownież 3 małe kotki, ktore usilnie chciały komuś towarzyszyć w podróży.
Powrót do domu również nie obył się bez przygód, gdyż wykupiony transfer busem nie zatrzymał sie po nas w umówionym miejscu. Przejechał obok nas zostawiając nas z ogłupiałą miną. Mieliśmy jednak dużo szczęścia gdyż nie długo później zatrzymał sie prywatny samochód i podwiózł nas do El Chalten. Brak znajomości hiszpańskiego nie pozwolił nam na konwersacje z kierowcą wiec tylko na pożegnanie buziak (mój) i uścisk reki (Tomka) musiał wystarczyć na wyrażenie naszej wdzięczności za ta podwózkę.
I tak zakończył się ostatni trekking z widokiem na słynną górę Fitz Roy;)