Zwiedzanie Bryce Canyonu rozpoczelismy standardowo od szklaku wokół krawedzi kanionu. Idea dosyc podobna jak przy wielkim kanionie tylko ze sciezka bardziej interesujaca bo dzika. Na przyklad zamiast metalowych barierek szlak wytyczony jest przez lezace uschniete drzewa. Zamiast asfalciku ziemia pokryta gruba warstwa pyłu.
Na zejscie wglab kanionu wybralismy kombinacje szlaku Peek-a-Boo i Queens Trails. Szlak krolowej tak nazwali bo mija sie skalke ktora ma przypominac krolowa Viktorie (takie troche naciagane). Z kolei peek-a-boo to na nasze „a kuku”. Jako ze pojawilismy sie na szlaku przed 8 bylismy tam poczatkowo prawie sami. Szlak jest dosyc latwy bo w duzej czesci przygotowany pod jego zwiedzanie na koniach. Jego dolna czesc przypominala nam co rusz to bledne skaly, to skalne miasto w Czechach czy tez poszczegolne skały w karkonoszach. Tyle ze tu wszystko bylo czerwone..
Jak sie okazalo ten kanion to nie jest prawdziwy kanion bo nigdy nim nie plynela rzeka. Skaly wyrzezbila zamarzajaca w szczelinach woda i deszcz ktory ma kwasny odczyn. Powykrecane turnie nazywaja sie hoodoos i indianie wierza ze to zli ludzie sie w nie zamieniaja.
I na koniec dwa slowa o modzie na szlaku. Glowny trend to nakrycia glowy (co raczej nie dziwi). Kroluja kapelusiki traperskie i bejsbolowki. Wlasciwie jak widzimy idaca pare to jedna osoba ma bejsbolowke a druga kapelusik. I nie ma tu preferencji co do plci. Jezeli na glowie ktos ma cos innego … to znak ze ida przed nami azjaci. Oczywiscie zdarzaja sie kombinacje tych dwoch nakryc glowy ale zaliczamy ze miesci sie to w ramach trendu.
A to nasze stopy po przejsciu szlaku. Tomka sandaly jeszcze wczoraj czarne … a dzis beżowe 😉 Trzeba bedzie również umyc nogi …