Sydney. Zdecydowanie duża metropolia ale bardzo przyjemna do życia. Tradycyjnie nie udalo nam sie ogarnac komunikacji publicznej zaraz po przylocie i zaliczylismy kurs na gapę z lotniska do centrum Sydney. Wlasciwie to kierowca autobusu cos mruknal ze nie ma drobnych (ciekawe skad wiedzial ze sciskalam w reku 50 AUD) i machnal glowa zeby wsiadac. Teraz juz kursujemy po miescie z kartami Opal, którymi się płaci sie za przejazd autobusem, pociagiem, metrem … i promami wodnymi (podobny system do tramwai wodnych w Wenecji).
Pierwszą rzeczą do zobaczenia w Sydney jest oczywiscie budynek Opery. Faktycznie jest piękna. Taka prosta bryła a mozna na nią patrzec godzinami. No ale na poczatku jest duze zdziwienie… jak to, nie jest biała? Na zdjeciach zawsze wyglądała na białą!
W rzeczywistosci jest beżowa. Wykafelkowana małymi kafelkami, w kolorach białym i beżowym.
Obok opery znajduje sie dzielnica Rocks w ktorej osiedlili sie pierwsi mieszkancy miesta. Sa tam wiec najstarsze budynki w miescie.
Niedaleko Opery jest słynny most Harbour Bridge. Przykład na to jak można skomercjalizować budynek użyteczności publicznej. Oprócz zwykłego przejazdu lub pieszego przejścia przez most można po nim przejść pod spodem (to cześć używana do jego konserwacji i głównie chodzą nią wycieczki szkolne) lub po przęsłach mostu (to juz dla tych co nie cierpią na lek wysokości). W obydwóch przypadkach ubierają w kombinezony i uprząż i tak związani przesuwają sie grupkami po moście. Trochę wyglądali jak skazańcy 😉
Kolejny obowiązkowy punkt programu to budynek Queen Victoria Building obecnie wykorzystywany jako galeria handlowa. Była tam wielka choinka przechodzaca przez wszystkie 5 pieter 😉
I najprzyjemniejsza rzecz tego dnia czyli zwiedzanie Wild Life i Oceanarium.